Tamtego dnia Armando założył kapelusz. Nie padało, wręcz przeciwnie, było nadzwyczaj upalnie. Promienie słońca smażyły wszystko,
co napotykały na drodze. Armando nie chciał, żeby jego głowa zamieniła się w jajko sadzone. Wypił kawę na balkonie, kryjąc się pod wielkim, kremowym parasolem, i wyszedł na ulicę. Mijał stragany mieniące się kolorami czerwonopomarańczowych persymon, soczystych fig i mango, nabrzmiałych melonów i bakłażanów o kolorze egipskich nocy. Wybrał trzy figi, ulubione owoce Ozymandiasza, i persymonę dla Pompidiusza. Ruszył przed siebie, wachlując się poranną gazetą, której języka nie znał, patrząc kątem oka na gliniane figurki sfinksów i piramid, które oferowali przechodniom uliczni sprzedawcy. Upał stawał się nie do zniesienia. “Dobrze, że wziąłem kapelusz”,
cieszył się w duchu Armando, upatrując w kapeluszu cudownego ocalenia.
Droga do Ogrodu zajęła mu czterdzieści minut. Wystarczająco długo, by całkowicie się spocić. Wolał jednak iść na piechotę, nie ufał taksówkarzom. Ogród znajdował się w centrum miasta, ale nie wszyscy o nim wiedzieli. Był ukryty pośród labiryntu wąskich uliczek, wejście do niego pojawiało się całkiem niespodziewanie i sprawiało wrażenie, jakby przed momentem wcale go nie było. Za pierwszym razem Armando trafił do niego zupełnie przypadkowo. Po prostu się zgubił. Potem wcale nie mógł go odnaleźć. Szukał go długo, przemierzając miasto, zaglądając w każdy zakątek, każdą dziurę. Teraz drogę do niego znał już na pamięć. Wejście do Ogrodu okalały dwie palmy daktylowe. Dalej mijało się eukaliptusy i platany, wchodząc wgłąb świata ukrytego pośrodku pustynnego miasta,istniejącego w nim przy pomocy magii, bo jak inaczej wytłumaczyć obecność tej oazy soczystej zieleni i przyjemnego chłodu. Pompidiusz i Ozymandiasz siedzieli, jak to mieli w zwyczaju, na gałęziach bananowca. “Weź kalosze”, rzekł Ozymandiasz zamiast przywitania. Armando wyciągnął w stronę jego dzioba dłoń z figą. Papuga z zadowoleniem sięgnęła po owoc i szybko go przełknęła. “Będzie padać”, dodał Pompidiusz, zerkając z zainteresowaniem w stronę persymony, którą z resztą Armando, przyniósł przecież właśnie dla niego. Gdy papugi zajęły się zajadaniem smakołyków, mężczyzna ruszył dalej. Ukryta pośród drzew akacjowych czekała na niego Lilit. Tygrysica leżała leniwie w cieniu, mrużąc oczy. “Unikaj wody”, powiedziała, i zwinnie, jednym susem, przeskoczyła na drugą stronę sadzawki z lotosami. Armando z niepokojem spojrzał na sadzawkę, a także na butelkę z wodą, którą trzymał w kieszeni koszuli. Obejrzał ją bardzo dokładnie.
Upał nie ustawał, o czym Armando przekonał się wychodząc z Ogrodu. Na niebie nie było ani jednej chmury, mężczyzna pamiętał jednak słowa Ozymandiasza i zawrócił do hotelu, aby wziąć kalosze. “Jak wpadłem na to, żeby zabrać ze sobą kalosze?”, zastanawiał się po drodze. Nie umiał znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Fakt, że nie lubił, kiedy mokły mu stopy i chlupało w butach, więc nawet tutaj, w tym pustynnym kraju, wolał pozostać przezorny.
W kaloszach było mu gorąco, a deszcz nie nadchodził. Armando przypomniał sobie o ciemnogranatowych wodach Nilu i, niepomny na przestrogę Lilit, udał się nad rzekę. Była wspaniała. Zbliżył się do brzegu i wszedł do wody. Kalosze, jak zawsze, okazały się niezawodne. Zadumany nad tymi cudami ludzkiej pomysłowości, nie usłyszał, jak zbliżył się do niego. Podpłynął całkowicie niezauważalnie, jakby jego ciało ważyło najwyżej pół kilograma, a nie pół tony. “Wskakuj”, rzekł aligator, a Armando, wiedziony zarówno zewem przygody, jak i chęcią orzeźwiającej przejażdżki, dosiadł zwierza okrakiem. Ruszyli.
Rano spadł deszcz, tak jak przepowiedział Pompidiusz. Ale Armando nie mógł go już ani poczuć, ani zobaczyć.
Tekst: Ewa Sułek
Jaskrawość bytu to wystawa, która przenosi w prywatny, intymny świat piątki artystów i artystek, pełen kolorów, emocji, mistycyzmu i niezwykłych opowieści.
Wystawie towarzyszy konkurs plastyczny i literacki skierowany do dzieci i młodzieży.